2018-05-29 19:28:00
Roksana Góra
Dwa lata od wielkiego triumfu w Kolonii!
Mijają dwa lata od dnia, w którym zawodnicy z Kielc zdobyli złoto Ligi Mistrzów. Dwa lata od momentu, który doskonale zapamiętali zarówno kibice dumnie wspierający swoją ukochaną drużynę, jaki i zawodnicy, którzy spełnili swoje marzenie i triumfowali w najbardziej prestiżowych rozgrykach piłki ręcznej. Dwa lata od wydarzenia, którego nadal wiele osób nie potrafi zrozumieć. Odrobić dziewięciobramkową stratę w 15 minut. To nie mogło się udać. Ale oni to zrobili.
Najważniejsze spotkanie w historii polskiej klubowej piłki ręcznej rozpoczęło się bardzo źle. Zespół z Veszprem radził sobie znakomicie zarówno w ataku, jaki i w defensywie. Kielczanie, przytłoczeni grą swoich rywali, na pierwszą bramkę czekali 6 minut. W tym czasie przeciwnicy mistrzów Polski prowadzili aż trzema trafieniami, co w finale tak prestiżowej imprezy jest bardzo niekorzystne. Jak się później okazało, taki wynik nie był najgorszym, co miało spotkać szczypiornistów Vive.
REKLAMA
Zawodnicy z pola nie popisywali się skutecznością, obrońcy nie potrafili stawić należnego oporu, dobrej postawy w bramce nie prezentował też Sławomir Szmal. Krótko po rozpoczęciu meczu został zastąpiony wracającym po kontuzji Marinem Sego. Obaj panowie w pierwszej połowie odbili zaledwie pięć piłek. Kryzys kielczan był widoczny na każdym froncie. Z minuty na minutę szansę na triumf gwałtownie malały.
Niezwykle szczelna obrona rywali była wyzwaniem nawet dla tak doświadczonych zawodników jak Michał Jurecki czy Karol Bielecki. Polscy szczypiorniści nie potrafili przebić się przez twierdzę, jaką zbudowali podopieczni Xaviera Sabate. To sprawiało, że nadzieja na odwrócenie losu wydawała się być jeszcze mniejsza, gracze ci bowiem byli motorami napędowymi kieleckiej ekipy. To właśnie najbardziej doświadczeni zawodnicy zazwyczaj podrywali swoich kolegów do walki. Dobrze prezentowali się jednak Uros Zorman i Krzysztof Lijewski, ale to nie wystarczyło, aby nawiązać równą walkę z doskonale radzącymi sobie Węgrami.
Wydawało się, że polska drużyna jest bardzo zagubiona. Rywale robili na parkiecie wszystko, na co mieli ochotę. Pokonywali bramkarzy z Kielc z każdej możliwej pozycji. Podopieczni Talanta Dujszebajewa popełniali proste błędy i zupełnie nie przypominali tych wojowników, którzy we wcześniejszych spotkaniach wyrywali przeciwnikom zwycięstwa, aby udać się na wymarzony turniej do niemieckiej Kolonii. W 40. minucie Veszprem prowadziło już 24:16. Wielu kibiców straciło wiarę w zdobycie złota. Niewykluczone, że nawet sami zawodnicy powoli godzili się z myślą, iż wrócą do polski ze srebrnym medalem. Takie przynajmniej miało się wrażenie, spoglądając na poczyniania Vive Tauronu Kielce i rzucane ukradkiem przez graczy Veszprem uśmiechy, świadczące o ich rosnącej pewności siebie.
- Jestem w finale czwarty raz i ani razu nie przegrałem, więc jestem dobrej myśli - powiedział przed finałem rozgrywający Vive Uros Zorman.
Słowa Słoweńca potwierdziły się. Trudno wskazać moment, w którym kielczanie poczuli, że jeszcze nie wszystko stracone. Podopieczni Dujszebajewa zaczęli odpalać maszynę, która wcześniej nie potrafiła ruszyć. Sygnał do podjęcia walki wypłynął tak naprawdę ze strony niemieckiego skrzydłowego Tobiasa Reichmanna, który zaczął raz po raz pokonywać bramkarza ekipy przeciwnej. Niemiec popisał się efektownymi i – przede wszystkim – skutecznymi rzutami. Był on jedną z najjaśniejszych gwiazd meczu finałowego, a nawet całego turnieju. Niespodziewanie niezwykłymi paradami zaczął popisywać się, nieskuteczny wcześniej, Sławomir Szmal. Ilość odbitych przez niego piłek była wręcz nie do uwierzenia, biorąc pod uwagę fakt, iż do końca meczu pozostało zaledwie kilka minut. Mistrzowie Polski w ciągu zaledwie 10 minut zdobyli 8 trafień z rzędu i byli o krok od wyrównania wyniku. Kielczanie nie zatrzymywali się, a sparaliżowani zaskoczeniem Węgrzy nie potrafili poukładać sobie w głowach tego, co działo się w Lanxess Arenie. Wpływało to – rzecz jasna – na ich boiskową sytuację. I chociaż żadna z ekip nie wypracowywała sobie większej różnicy, w powietrzu czuć było sensację i zwycięstwo wracających z piekła do raju kielczan.
REKLAMA
Na pięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry Laszlo Nagy popełnił błąd, który kosztował jego drużynę utratę jednobramkowej przewagi – węgierski szczypiornista skierował podanie do skrzydła, gdzie nie było jednak żadnego z jego kolegów. Zawodnicy Vive przejęli piłkę, a wynik wyrównał Karol Bielecki, wykorzystując rzut z siedmiu metrów. Gdy wydawało się, że najgorsze momenty już minęły, podopieczni Dujszebajewa zmarnowali dwa rzuty karne i po raz kolejny podgrzali – i tak gorącą już – atmosferę. Polski zespół znów tracił do rywali jedną bramkę, jednak w ostatniej chwili rozpaczliwym, lecz niezwykle udanym rzutem popisał się Krzysztof Lijewski, który doprowadził do dogrywki i dał Vive kolejną szansę.
Tej okazji kielczanie już nie zmarnowali. Po emocjonującej dogrywce na tablicy widniał wynik 35:35. Sędziom nie pozostawało nic innego, jak tylko zarządzić serię rzutów karnych. Ivan Cupić zmarnował pierwszą próbę, jednak jak się później okazało – były to złe dobrego początki. Z pomocą przyszedł kontuzjowany Marin Sego, który zatrzymał Marguca. Kolejne bramki zdobyli Manuel Strlek, Karol Bielecki oraz Tobias Reichmann. Jeszcze jedną fenomenalną obronę zanotował Sławomir Szmal i wystarczyło "jedynie" wykorzystać ostatni rzut, aby zdobyć tytuł. Zadanie to przypadło obrotowemu Julenowi Aguinagalde. Hiszpan nie zawiódł. Dokładnie o 19:28 kielczanie zwyciężyli w finale Ligi Mistrzów.
Po fenomenalnym sezonie z zespołem z Kielc pożegnali się Grzegorz Tkaczyk, Ivan Cupić, Marin Sego oraz Denis Buntić. Ten pierwszy zakończył karierę zawodniczą, reszta przeniosła się do innych klubów.
Tweet